poniedziałek, 26 marca 2012

Z życia wzięte...

„...jeśli mocno czegoś pragniemy i pracujemy ciężko, aby zrealizować swój plan, to osiągniemy sukces.”

Oczywiście, nie mam co do tego wątpliwości. Trzeba tylko mieć serce i motywację, by swój cel osiągnąć. Wiem to z autopsji. My bardzo chcieliśmy mieć własny dom. Nikt nie wierzył, że nam się uda, a jednak...

W 2000 r. pewne okoliczności zmusiły mnie i męża do podjęcia niezwykle odważnej decyzji o budowie domu. Odważnej, gdyż nie dysponowaliśmy wówczas odpowiednimi środkami, a nie chcieliśmy zaciągać kredytu, bo i tak nie mielibyśmy z czego go spłacać. Jedyne oszczędności – 10 tys. złotych zarobiliśmy „na saksach”. Sytuacja była beznadziejna, bo cóż można zrobić z taką kwotą?
I nagle pojawiło się światełko nadziei – mąż znalazł w były PGRze mały domek z elementów drewnianych. Muszę w tym miejscu wyjaśnić, że w okresie świetności PGR-u wokół stało aż 6 takich domków zbudowanych specjalnie dla rodzin kierownictwa, ale nikt nie zdążył tam się wprowadzić, bo po prostu, wkrótce zmienił się w Polsce ustrój. Domki zostały sprywatyzowane i przeniesione do innych miejscowości. Został tylko jeden i czekał, - chyba tylko na nas.
Szybko odszukaliśmy właściciela. Niestety, wycenił dom na kwotę, której nie mieliśmy. Kiedy straciliśmy nadzieję, ów właściciel sam się z nami skontaktował i zgodził się oddać nam ten domek za 10 tys. Poczuliśmy, że to dobry znak. Szczęście zaczęło się uśmiechać – od rodziców męża dostaliśmy jako darowiznę malutką, 5-arową działkę w pewnym miasteczku. Postanowiliśmy niezwłocznie działać. Najpierw pół roku deptania ścieżek w urzędach, potem – szukanie tanich majstrów. Jednak głównym dowodzącym i pracownikiem okazał się mój mąż. Mimo, że nie skończył „budowlanki”, ma zmysł budowniczego.
Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy na naszą działkę wjechała koparka i zaczęła ryć ławy pod fundamenty. Razem z mężem wiązaliśmy z drutu zbrojenia do ław, zalewaliśmy je betonem, a potem ratowaliśmy od ulewnego deszczu. Błyskawicznie, z pomocą majstra wymurowaliśmy fundamenty, zamontowaliśmy strop i przymiezaliśmy się do przeniesienia domu.
Był upalny letni dzień 2001 r. Musieliśmy zaangażować więcej rąk do pracy, gdyż przenosiny – to poważna operacja, którą trzeba wykonać jak najprędzej – nie daj Bóg – zacznie padać, i wszystkie elementy nam zmokną... Ja byłam od logistyki i kuchni polowej, a mąż kierował robotami. Patrzyłam, jak dźwig cząstka po cząstce demontował nasz dom jak budowlę z klocków. Skończyliśmy o północy, elementy zabezpieczyliśmy w garażach okolicznych rolników, a następnego dnia – całą operację powtórzyliśmy na naszej działce, tylko w odwrotnej kolejności. Dom stanął w ciągu 3 dni. Nie obyło się bez chwil grozy – mąż spadł z poddasza na deski piętra; dźwig, kłądąc ostatni element, o mało nie zgniótł całego domu, spadł ulewny deszcz i niemal zmiótł zabezpieczenia... ale udało się.
Kolejny etap – wykończeniówka. Gotówka znikąd nie spływała, więc większość prac, z wyjątkiem instalacji grzewczej i elektrycznej mąż wykonywał sam.
Być może nie ma w budowie domu nic szczególnego, ale nie wydaje się to łatwe wówczas, kiedy w dzień idzie się do pracy, a po południu i nocą – na budowę. I tak 6 dni w tygodniu. Nie mieliśmy urlopów, wszystkie zarobione pieniądze przeliczaliśmy na instalacje, bojler, piec c.o., płyty gipsowe, armaturę, posadzki, farby, drzwi...
Wczesnym latem 2002 r. przeprowadziliśmy się do NASZEGO domu. Nie był on wykończony „pod klucz”. By móc zamieszkać, w miarę wykończyliśmy piętro; w piwnicy urządziliśmy pokoik – prowizoryczną kuchnię i łazienkę w jednym. Nie przeszkadzało to nam jednak, bo mieliśmy SWÓJ kąt, stworzony naszymi rękami, może nie super-nowoczesny, z wymyślnym wystrojem, ale swój.
Myślę, że tylko wtedy, gdy się włoży tyle pracy i poświęcenia w konkretny cel – dopiero zaczynamy doceniać efekt. Chyba nie ma w naszym domu miejsca, które nie było choćby muśnięte naszym dotykiem; żartujemy, że nawet oblany potem i krwią J (nie raz od przemęczenia lała mi się krew z nosa).
Nigdy nie mieliśmy wątpliwości w to, co robimy. Nawet wtedy, gdy mąż nakładając tynk na ścianę w kotłowni zaprószył sobie nim oko. On zwijał się z bólu, a ja gołymi rękoma kończyłam tynkowanie – bo przecież zmarnuje się tyle zaprawy! Rzuciłam to jednak i koło północy zawiozłam męża do szpitala. Dopiero tam dotarło do nas, że to czyste szaleństwo. W ostatniej chwili lekarze uratowali oko męża. Stałam na szpitalnym korytarzu i tylko wtedy spojrzałam na swoje zacementowane dłonie...
Jednak ten czas wspominamy najlepiej. Żyliśmy skromnie, więc każda dodatkowa rzecz, urządzenie w naszym domu cieszyła bezgranicznie.
Dziś większość ludzi spogląda na nasz dom i nie może wyjść z zachwytu, inni go krytykują – bo mały, drewniany, niepozorny... Nie dbam o to. Najważniejsze, że moje córki po każdej, nawet najkrótszej podróży, od progu wołają: „W naszym domu jest najlepiej”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz